Wymówki? Tylko w naszych głowach!


Poczucie wolności, spełnienia, oderwanie się od codzienności, utrzymanie dobrej kondycji, czas dla siebie. To nieliczne korzyści, które daje mi bieganie. A jesień? Staram się z nią zaprzyjaźnić i iść ramię w ramię, jak równy z równym, mimo tego, że na ostatniej prostej mnie wyprzedziła i zostawiła gdzieś za zakrętem...


Sezon jesienno - zimowy, bo chyba można go tak nazwać, biorąc pod uwagę atrakcje pogodowe jakie nam serwuje, zadomowił się u nas na dobre. Zobligował nas do zakładania cieplejszej odzieży i tym samym zachęcił do pozostawania w domowym zaciszu w towarzystwie gorącej herbaty. Wymówki żeby nie wychodzić z domu w trakcie jesiennej aury mnożą się jak grzyby po deszczu - trochę wieje, chmurzy się, na pewno zaraz będzie padać, parasol trzeba zabrać, ciemno się robi, nie mogę znaleźć rękawiczek i tak dalej i tak dalej. Można by wymieniać w nieskończoność. Nie mówię oczywiście o wyjściu podczas szalejącej burzy albo wichury, bo to byłoby skrajnie nieodpowiedzialne. Mam na myśli typowy, listopadowy klimat. Każdy z nas czasem lubi, bądź musi ponarzekać, taka nasza ludzka natura i o ile jest to proces krótkotrwały, to nie ma w tym nic złego. Zupełnie inaczej jest, gdy zaczynamy marudzić na początku jesieni, gdzieś w okolicy września i kończymy w marcu, nieubłaganie czekając na wiosnę i nie robimy w tym czasie nic ze swoim życiem. W takim przypadku najzwyczajniej w świecie mamy do czynienia po prostu w lenistwem. 

Przyznaję, że czasami jak spoglądam przez okno to też zastanawiam się, po co wychodzę z domu. Czy ktoś każe mi iść biegać, gdy kropi deszcz albo trochę wieje? Nie, sama sobie to zrobiłam - odpowiadam w myślach z uśmiechem. Jakby kilkanaście lat temu ktokolwiek powiedział mi, że będę biegać, a w dodatku w warunkach, które czasami sporo pozostawiają do życzenia, to gwarantuję, że mój śmiech byłoby słychać w promieniu kilometra. Nigdy, absolutnie nigdy nie lubiłam biegać. W gimnazjum to było najgorsze, co mogło mnie spotkać na lekcji wychowania fizycznego. No, może poza kozłem, ale to już było apogeum absurdu. Nieważne, czy były to sztafety, czy krótkie dystanse, zapałałam do nich niechęcia. Być może przyczyną było to, że zazwyczaj byłam jedną z ostatnich, mimo moich usilnych starań lub to, że nie widziałam w bieganiu żadnego sensu. Biegniesz i co? Nic. Nic się nie działo, żadnych dodatkowych atrakcji. Nuda. Po zakończonej lekcji cieszyłam się, że 45 minut męczarni minęło. Co śmieszniejsze, uwielbiałam grać w unihokeja albo piłkę nożną, których bieganie jest nieodłączną częścią. Trochę w tym brak sensu i logiki, ale tak właśnie było. Zarówno piłka, jak i unihokej dawały jakąś energię i adrenalinę, za sprawą których chyba zapominałam o tym, że trzeba szybko przebierać nogami, tylko żyłam chwilą, tu i teraz. Przetrwałam szkołę średnią, studia i bodajże 6 lat temu wyszłam z psem na spacer w dresie i adidasach. Mój pies jest w połowie husky' m, tak więc bieganie ma we krwi. Poczuł zwierzynę , ruszył za zapachem, a ja razem z nim. Metr za metrem, krok za krokiem i zaczęłam biec. Początkowo był to marsz przeplatany krótkim biegiem, ale tyle wystarczyło żeby poczuć zmianę w organizmie. Wtedy jeszcze nie wiedziałam co to było. Po powrocie do domu poczytałam o tym w jaki sposób powinno rozpocząć się przygodę z bieganiem no i połknęłam bakcyla. Zaczęłam od marszobiegów z dystansem około 4 kilometrów. Stopniowo skracałam długość marszu, wydłużając tym samym bieg oraz odległość. Nawet się nie obejrzałam, aż zegarek wskazał dystans 8 kilometrów. Dla niektórych nic szczególnego, dla mnie w tamtym momencie to było spełnienie marzeń. Pomyślałam, że skoro "dobiłam do ósemki", to trzeba sobie podnieść poprzeczkę do upragnionych 10 kilometrów. Musiałam jednak dawkować szybkie zwiększanie dystansu, bo przez cały ten czas, towarzyszył mi mój pupil, Fado. Po jakimś czasie cel został osiągnięty i nie wiem, kto bardziej się z tego ucieszył, ja, czy on. Nie znam drugiego takiego psa, który aż  tak uwielbiałby biegać. Żałujcie, że nie widzicie radości w jego oczach, gdy widzi mnie ze smyczą w ręku i w stroju do biegania. To jest szczęście nie do opisania. W pewnym momencie "dycha" stała się moją normą, a ja po części jej zakładnikiem. Swojego psa przy okazji też, bo nawet gdy miałam słabszy dzień i do dziesięciu kilometrów jeszcze trochę brakowało, to robiłam wszystko żeby jednak nie odpuścić. Mój pies także miał w tym swój udział. Za sprawą tego, że przyzwyczaił się do długich dystansów, krótsza trasa przestała być dla niego satysfakcjonująca i potrafił stanąć, zaprzeć się i dać tym samym do zrozumienia, że on odległości nie skraca. "Wychowałam sobie potwora" - pomyślałam kiedyś, gdy brakowało mi sił, a on nie dawał za wygraną. Po powrocie do domu byłam mu wdzięczna :). Skończyło się na tym, że bieganie stało się nieodłączną częścią mojego życia. W każdym tygodniu na trening musiało znaleźć się miejsce bez względu na pogodę. Nie było wymówek. Nieważne, czy był to 30-stopniowy upał, czy śnieżna zima. Piszę trening nie bez przyczyny, bo za jego sprawą zauważyłam, w jaki sposób zmieniła się moja figura. Kiedyś usłyszałam, że zaczęłam biegać żeby schudnąć. No nie, najpierw schudłam, a bieganie zawitało do mojego życia zdecydowanie później, ale przyznaję, że zostało ze mną także z uwagi na to, że oprócz frajdy jaką mi daje, pomaga utrzymać kondycję oraz akceptowalny wygląd. W trakcie ciąży musiałam zrezygnować z treningów. Gdy już stan mojego zdrowia się względnie ustabilizował, bieg musiałam zamienić na spacery. Zabierałam psa i przynajmniej 3 razy dziennie z nim wychodziłam. Nie musiałabym tego  robić, bo ma do dyspozycji duży ogród, chciałam jednak w dalszym ciągu dbać o swoją aktywność fizyczną oraz Fadzikowi zapewnić atrakcje, których niejako przeze mnie został pozbawiony. 

Teraz, gdy jestem mamą, moją główną wymówką staje się "brak czasu". Całe szczęście, nie za często dopuszczam ją do głosu. Pogoda także mogłaby stanowić kluczowe wytłumaczenie, jednak staram się jej nie poddawać. Efektem tego jest kubek lekarstwa rozgrzewającego, towarzyszący mi podczas pisania tego tekstu. Po ostatnim treningu, mimo odpowiedniego stroju nabawiłam się drobnej infekcji, z którą walczę z tak ochoczo reklamowanymi w "sezonie grypowym" środkami. Bądź, co bądź, wstrzelili się idealnie. Czy żałuję, że wyszłam biegać, gdy kropił deszcz i teraz muszę się leczyć? Nie. Nic nie odbierze mi endorfin, których dostarczył mi jogging tamtego dnia. Mam świadomość tego, że dobrą alternatywą dla sportów uprawianych na świeżym powietrzu są siłownie, na których organizowane są zajęcia grupowe lub też indywidualne treningi. Tylko, to chyba nie moja bajka. Byłam, spróbowałam i stwierdziłam, że to nie dla mnie. Zdecydowanie bardziej wolę ćwiczenia wykonane w domowym zaciszu, kameralnej grupie albo trening na dworze, nawet, gdy pogoda do tego nie zachęca. Co mnie przekonuje do wyjścia? Korzyści płynące z biegania, o których napisałam na samym początku. 

Pamiętajmy, że zarówno ograniczenia, jak i wymówki są tylko i wyłącznie w naszej głowie i tylko od nas zależy, czy się im poddamy, czy też weźmiemy w garść i pokażemy im, kto tutaj tak naprawę rządzi. Pretekst znajdzie się zawsze. Począwszy od złych warunków atmosferycznych, przez korki na drodze, brak markowego stroju, mającego dla niektórych kluczowe znaczenie, na braku towarzystwa skończywszy. Nie musisz mieć drogiego sportowego zegarka, czy super torby z logo. Nie wierzę w takie tłumaczenia. Jeżeli ja po kilkunastu latach polubiłam się z bieganiem, które kiedyś było moją zmorą, mając na sobie zwykły dres i będąc po prostu na spacerze, to Ty też możesz znaleźć dla siebie przestrzeń. A może już masz pomysł na swoją aktywność, którą lubisz, tylko ciągle odkładasz jej rozpoczęcie w czasie? Wystarczy podjąć decyzję i dołożyć do tego minimum chęci. Tylko tyle i aż tyle.

Bardzo trafnym podsumowaniem są słowa, które kiedyś przeczytałam: "Kto będzie szukał wymówki, ten ją znajdzie, a kto będzie naprawdę chciał, znajdzie sposób" :). I tego się trzymajmy!


Komentarze

Popularne posty