czwartek, 29 października 2015

Facebook, czyli nierówna walka z wiatrakami




Stara, znana maksyma mówi : "Jeżeli nie możesz pokonać wroga, postaraj się z nim zaprzyjaźnić." To właśnie postanowiłam zrobić z Facebookiem, którego do niedawna uważałam za zło konieczne. 



Nigdy nie założę profilu! Nie jest mi potrzebny.


 Jak to, nie masz "fejsa" ? - pytali znajomi ze zdumieniem. Przecież każdy ma - dopowiadali. No właśnie, nie każdy. Ja nie mam - odpowiadałam. Byłam dumna z tego, że nie dopadła mnie wszechobecna mania publikowania w Internecie wszystkiego, co dotyczyłoby mojego życia. Z dnia na dzień czułam się jednak coraz bardziej przypierana do muru.
Dosyć liczne grono osób, które znam, posiadające konta na tym chlubnym portalu, namawiało mnie do założenia profilu. A działo się to w bardzo prosty i przewidywalny sposób, bo za pośrednictwem dosyć dobrze znanego wszystkim zdania: "Nie masz fejsa, nie istniejesz." Niektórzy nie rozumieli, że na samą wzmiankę o Facebooku dostawałam białej gorączki. Czasami odnosiłam wrażenie, że większość ludzi odcięła się od rzeczywistości, właśnie za jego pośrednictwem. Czułam, że Ci, którzy mnie namawiali do założenia konta, żyli w innym świecie. Bardo chciałam tego uniknąć. Broniłam się przed tym rękami i nogami, odpychając od siebie wizję "zaistnienia" w sieci. Nie zmobilizowałam się do jego założenia nawet w momencie, gdy zaczęłam prowadzić bloga. Uparcie twierdziłam, że poradzę sobie bez niego. Do czasu.

Na wszystko przyjdzie pora.

Przyszła. Niespodziewanie. Pisząc kolejne teksty zastanawiałam się, w jaki sposób dotrzeć do większej liczby odbiorców. Początkowo, pisanie dla wąskiej grupy stałych czytelników było wystarczające. Było miło, kameralnie, przyjemnie. Jednak z czasem zaczęło mi czegoś brakować. Tak jak się spodziewałam, apetyt rósł w miarę jedzenia, przez co chciałam coraz to więcej. Zaczęły się dramatyczne próby poszukiwania nowych czytelników. Krążyłam jak dziecko we mgle, w dodatku z zasłoniętymi oczami. Ustne polecenia bloga przestały przynosić efekty. Nawet mnie to nie dziwiło. Każdy ma swoje życie, plany, problemy. Kto pamięta o jakimś tam mało istotnym blogu. Nadeszła chwila zwątpienia, w której jedynym światełkiem w tunelu okazał się nieszczęsny Facebook. Rozpisałam wszystkie za i przeciw i z czystej matematyki wynikało, że więcej mogę zyskać niż stracić. Podjęłam decyzję. Uległam.

Może...nie taki diabeł straszny ?

Założyłam profil. A właściwie dwa. Najpierw prywatny, potem Fanpage. I oczywiście zdaniem wszystkich zwolenników portalu, "nareszcie zaistniałam". Trochę wbrew sobie, ale o to nikt nie zapytał. Gratulowano mi natomiast przełamania lodów, odwagi itd., jakbym dokonała jakiegoś dalece idącego, heroicznego wyczynu. Być może w taki właśnie sposób postrzegano moje posunięcie. Tego nie wiem i chyba nie chcę wiedzieć. Każdy ma własny system wartości, dla każdego odwaga oznacza coś innego, dlatego nie będę się w to zagłębiać. 


Co do samego Facebooka, mojego niedawnego wroga numer 1. Nie zaskoczył mnie. Wrażenie, o którym pisałam powyżej, sprawdziło się. Przekonałam się, że wiele ludzi żyje tylko internetową rzeczywistością. Mnóstwo znanych mi z widzenia osób, które codziennie mijam na ulicy, a z którymi w większości nie zamieniłam słowa, nagle zapragnęło się ze mną zaprzyjaźnić. Nie w rzeczywistości. W sieci. Z dnia na dzień, miałam dołączyć do grona ich znajomych tylko dlatego, że otrzymałam internetowe zaproszenie. Nie jedno. Ponad 20. Nie odpowiedziałam na żadne z nich. Może jestem staroświecka i nieżyciowa, ale dla mnie ilość kolegów/przyjaciół w Internecie nie ma znaczenia. W zakładce "znajomi" mam tylko tych, z którymi bez problemu rozmawiam w rzeczywistości.
Z kolei nie wszystkich, z którymi mam do czynienia w prawdziwym życiu, posiadam na liście w sieci. Żadna ze stron nie ma o to pretensji. Tak po prostu jest i pewnie w wielu przypadkach pozostanie.

Profile założyłam, ale nie posiadam tam informacji o miejscu zamieszkania, ukończonych szkołach, czy stanie cywilnym. To moja prywatna sprawa i nie mam ochoty, ani przymusu, żeby takowe dane rozpowszechniać. Udostępniam natomiast z radością wszelką aktywność związaną z działalnością na blogu. W końcu takie było główne i zarazem jedyne założenie. Chętnie dzielę się każdym napisanym tekstem, z przyjemnością obserwuję zwiększającą się liczbę odsłon bloga, które często w większości pochodzą z Facebooka. W tym kontekście portal spełnia swoją rolę. Wbrew pozorom, okazał się potrzebny. Nawet bardzo.
Widząc sporo jego plusów, doszłam ostatnio do wniosku, że granie bohaterki i wmawianie, że dam sobie sama ze wszystkim radę, nie miało większego sensu.

Stwierdzam, że czasami ocenianie czegoś przez pryzmat stworzonej w głowie wizji, nie prowadzi do niczego dobrego. Warto podejść do tematu rozsądnie, czyli najpierw go poznać, a dopiero potem ferować wyroki. W efekcie może nawet dojść do tego, że pierwotny wróg stanie się naszym sprzymierzeńcem. Tak jak miało to miejsce w moim przypadku.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz