piątek, 10 października 2014

Biedni, bogaci studenci. . .






Październik. Jeden z dwunastu miesięcy, najbardziej kojarzący się ze studentami. Co roku o tej porze pojawia się temat mieszkań, akademików, juwenaliów, ale także pracy i funduszy młodych adeptów. Nie inaczej było w tym roku. 

Wtorek. Kolejny dzień w papierkach i w towarzystwie radia. Wiadomości, pogoda i krótka wzmianka o tym, czego możemy spodziewać się w następnej audycji. "Biedni" studenci i ich ciężki los. Słuchałam dalej. Poradzimy wszystkim studentom, co zrobić, aby zaoszczędzić i móc zjeść normalny obiad - powiedział prowadzący. Zaraz, zaraz, jacy biedni studenci ?  - pomyślałam. Z niecierpliwością wyczekiwałam godziny 10, by usłyszeć "złote rady", o których wspominał dziennikarz.

10.00 - charakterystyczny dżingiel sygnalizujący rozpoczęcie wiadomości. Ku mojemu zdziwieniu, usłyszałam wypowiedzi studentów, którzy mówili o tym, że jedzą na śniadania bułkę z chlebem, chleb z nożem, lub jakieś inne, dziwne kombinacje. Potraktowałam to zdanie z przymrużeniem oka, jednak w następnym momencie okazało się, że to jednak prawda..Po chwili miała miejsce wypowiedź prowadzącego wiadomości, który w sposób tak współczujący, że aż śmieszny, mówił o ciężkim losie studentów. O braku pracy, o tym, że możliwości ograniczone, że utrzymanie na koszt rodziców. Ogarniające mnie zdziwienie rosło z minuty na minutę. Pomyślałam, że coś tu jest nie w porządku. Bo albo ja żyję w innej rzeczywistości, albo Ci pozostali studenci...

Moje zdziwienie było tym większe, że sama jestem studentem i nie przypominam sobie, aby jakakolwiek z osób, które miałam okazję spotkać, notorycznie gryzła ściany z głodu. Wprost przeciwnie. Zaczęłam się więc zastanawiać, czy biedni studenci są faktycznie wokół mnie, w momencie, gdy ja mam klapki na oczach, czy może  to tylko stereotyp, który jest dość nieudolnie podtrzymywany ?

Przyznam szczerze, że co do oceny tego zjawiska mam jednak mieszane uczucia. Z jednej strony mam znajomych wśród studentów, którym zupełnie obce jest jedzenie chleba z bułką, czy też ze wspomnianym wyżej nożem, a z drugiej zdarzyło mi się rozmawiać z kolegą, który mieszkając w akademiku, narzekał na ciężkie warunki i to, jak to on strasznie musi oszczędzać..

Po głębszym przemyśleniu doszłam do wniosku, że raczej trudno nazwać biednymi osoby, które potrafią wyjść do restauracji, do klubu, czy gdziekolwiek indziej. I to nie raz na pół roku, tylko zdecydowanie częściej. Poza tym, wystarczy spojrzeć na niektóre samochody na przyuczelnianych parkingach. Wnioski nasuwają się same :) Czemu więc ma służyć przekonanie, że studenci wymagają notorycznej pomocy finansowej ?
Moim zdaniem to teoria, która jest korzystna dla samych zainteresowanych. Co więcej. Śmiem twierdzić, że to właśnie przez nich została wykreowana i w dalszym ciągu jest podtrzymywana. Spójrzmy na to z praktycznej strony - Któremu z nas nie byłoby wygodniej otrzymywać pieniądze od rodziców, a niżeli pójść do pracy ? Zapewne większości. Ja jednak uważam, że nie na tym rzecz polega.

Oczywiście zdaję sobie sprawę, że mogę zostać skrytykowana za swoje słowa. Za to, że praca i owszem, ale tylko dla studentów niestacjonarnych. Bo przecież dzienni są związani zajęciami i na nic nie mają czasu. Nic bardziej mylnego. Znowu odwołam się do przykładu z mojego środowiska. I być może zostanie to źle odebrane, ale cóż, ja każde swoje twierdzenie staram się opierać na przykładach z życia wziętych.
Wracając.
Bardzo często studenci kształcący się na studiach stacjonarnych mają tak rozplanowane zajęcia, że po ich zakończeniu zostaje sporo wolnego czasu, który można by spożytkować na przykład na pracę. Wiem, że jest to możliwe. Dlatego też teoria o studentach biedaczkach moim zdaniem jest grubo przesadzona, bo jak mówią " dla chcącego nic trudnego". No właśnie, trzeba tylko, albo aż CHCIEĆ.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz